pamiec niepamiec

Wojciech Nowicki

Pamięć, niepamięć

W zeszłym roku zmarł mój przyjaciel, może nawet bardziej przyszywany brat. Znaliśmy się wszystkiego niewiele ponad dziesięć lat, on był o dziesięciolecia starszy, po licznych życiowych przejściach: polski Żyd ze Szwecji, tak go można opisać, profesor, literaturoznawca i tłumacz. Człowiek, który posiadł umiejętność rozpętywania słowem niesamowitych miraży, barwnych, śmiesznych nawet w najokropniejszych chwilach, widzący świat przez różowe okulary. Przyciągał słuchaczy w każdym zakątku świata, w który rzucił go los; a przy tym schorowany, wiecznie męczony przez coraz dłuższe i głębsze depresje.

Urodził się tuż po wojnie, jego rodzice potracili swoje poprzednie rodziny w odmętach Zagłady i założyli kolejną w nadziei na dziecko. Urodził się on, jedynak, krnąbrny, nieusłuchany, bo co prawda uzyskał wykształcenie akademickie, po drodze jednak zahaczył o więzienie: na fali antysemickiej furii, która wówczas (ale przecież nie tylko wówczas) się rozpętała, czy raczej: została z góry rozpętana wsadzono go po byle pozorem i skazano na wiele miesięcy. Nie chował za to urazy. Tak jak nie chował urazy za drugą odsiadkę, niby internowanie, ale w więzieniu. Urazę żywił tylko za to, co potem: wilczy bilet, za pierwszym razem wyrzucenie ze studiów i niemożność podjęcia pracy w zawodzie, za drugim wilczy bilet na jakąkolwiek pracę. Dopiero wtedy, w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, zmuszono go do wyjazdu.

Żył jednak Polską, bo najmocniejsze więzy łączyły go nie tyle z rachityczną, przetrzebioną przez Zagładę rodziną, co z literaturą polską. Zadra Holokaustu była w nim największa, jedyna niepodlegająca dowcipom, nawet humorowi żydowskiemu, który sobie na wiele pozwala. Nie gromadził rodzinnych pamiątek, nie było ich zresztą, bo niby jak miały przetrwać, skoro jego rodzice dogorywali w obozach: jedno w niemieckich, drugie w sowieckich. To była ich szkoła poznawanae świata; a to, co im się udało przed wojną zgromadzić, zostało rozdrapane przez polskie sąsiedztwo. Gromadził jedynie książki, pod koniec życia niemal jedynie te dotyczące największej z życiowych zadr, Zagłady, która jakimś cudem przepuściła przez wszystkie sita jego rodziców, a z tego związki powstał on. Książki, coraz więcej książek: monografie powojennych mordów przez dokonywanych pod wpływem polskiego, rdzennego antysemityzmu, monografie miejsc, w których Zagłada nie zostawiła nikogo i takich, gdzie przepuściła tylko garstkę. Przez całe życie, jak pojąłem już po jego pogrzebie, próbował wyjaśnić sobie racjonalnie co sprawiło, że dane mu było się narodzić, właśnie jemu, nie innym. Jakim cudem przeżyła jego matka, a inne nie; jak uratował się ten delikatny ojciec. Usiłował połączyć jasną, prostą kreską znane mu nieliczne punkty w historii przedwojennego życia swoich rodziców, ale to wszystko była para wodna, obłoczek, nie mięsień faktu. Czasem, kiedy był w lepszym nastroju, na lekkiej bani, opowiadał mi prześmiewczo o tych swoich próbach: pisanie patykiem po wodzie, bzdury. Tak nic nie ma, sam popiół.

Dlatego została mu literatura i wolał się jej trzymać. Cenił Gombrowicza, Mickiewicza kochał, bo wariat i oryginał, a przy tym, bywało, wielki poeta: jeśli jednak dobrze popatrzeć, jeśli ścisnąć, jego dojrzały poetycki zryw trwał niezwykle krótko i dał niewiele dzieł. Wielbiliśmy obaj Leo Lipskiego, i kiedy przyszło wymyślać temat do pocieszenia, do poderwania go do dyskusji, za każdym razem świeżej, Lipski działał niezawodnie. Kolejny w tej krótkiej litanii był Bruno Schulz, ale o nim opowiadał studentom w latach siedemdziesiątych, czyli w czasach, kiedy biblioteka jego uniwersytetu nie miała nawet egzemplarza Sklepów cynamonowych, nie wspominając już o jego udostępnianiu. (Gombrowicz, inny temat całego semestru wykładów, był zakazany, Lipski podobnie, publikował przecież głównie w paryskiej „Kulturze”). To nie była wielka grupa, jego pisarze umiłowani: na pewno zaliczał się do niej Czesław Miłosz, Rosjanie, Izaak Babel, w oryginale recytował również Majakowskiego i Achmatową. (Cenzura miała do nich podobny stosunek jak do reszty wymienionych, z wyjątkiem Majakowskiego, ale tylko wybranych rzeczy). W Lecu dostrzegał, jak sądzę, ten niezwykły paradoks słowa, która prostemu zdaniu pozwala zamienić się w dowcip, tajemnicę, jej rozwiązanie i poezję jednocześnie: to było bardzo jego, on, myślę, pisałby zdania hieroglify, które wystrzeliwują we wszystkie strony naraz, są obrazem, dźwiękiem albo słowem. Problem w tym, że pisał słabo i niechętnie, bo zdawał sobie sprawę z tej ułomności).

Część z jego pisarzy to Żydzi, olbrzymia większość miała ogromnie pogmatwane życiorysy, zawsze w jakiś sposób związane z totalitaryzmami. W tym doszukiwał się sensu literatury, to go najpełniej określało.

Jednak kiedy zmarł, jeden z przyjaciół wskazał mi w jego mieszkaniu na drobne przedmioty na dolnej półce biblioteki, przedmioty, których dotąd nie dostrzegłem, a były przecież może o półtora metra od miejsca, gdzie najczęściej siedziałem. Szczególnie jeden, najbiedniejszy, zwrócił moją uwagę.

Drobna, metalowa puszeczka, płaska, poręczna, łatwa do przechowania w kieszeni, bardzo już zniszczona, porysowania, naznaczona wgnieceniami. Napis na wieczku głosi „Ächt Dalmatiner Insectenpulver”, Prawdziwy Dalmatyński Proszek na Insekty, przy czym słowo „prawdziwy” zapisano jeszcze wedle starej ortografii niemieckiej. Czy dalmatyński miał oznaczać jakąś wyższość, nie mam pojęcia. Mam tylko niejasne przeczucie, że to metalowe pudełeczko po przejściach musiało być w jakiś sposób związane z osobą jego ojca, nie matki: ojciec był osobą niedoskonałą, mój przyjaciel miał tego świadomość, ale jedyną, która w tej rodzinie darzyła go miłością. Matka go odrzuciła, była to z pewnością wielka tragedia jego życia. Kobieta, która podczas Zagłady straciła męża, została zmuszona do zamieszkania w getcie, przeszła przez KL Plaszow, obóz koncentracyjny w Płaszowie, uczestniczyła w dwóch marszach śmierci, najpierw do Auschwitz, gdzie przetrwała, następnie do Ravensbrück, żeby doczekać wyzwolenia przez Rosjan w jednym z podobozów Ravensbrück, Malchow; a więc ona to wszystko przeżyła i urodziła go mimo trudności zdrowotnych, i traktowała go jak śmiecia. Wybrał ojca, a raczej nie musiał wybierać: wybór dokonał się sam. Stąd, myślę, pudełeczko.

Musiało być w jego kieszeni, kiedy uciekał przed śmiercią do Lwowa, zostawiając rodzinę, a potem w sowieckim więzieniu, musiało mu towarzyszyć w drodze na Syberię i przejść łagier, układanie szyn kolejowych na ponad trzydziestostopniowym mrozie, i dalej od Lenino do Berlina, i całą drogę do Krakowa. Zgrabne, mieszczące się w najmniejszej nawet kieszeni, przedmiot powszechny, nie budzący zawiści ani pożądania. Jeśli było pełne cudownego proszku rodem rzekomo z Dalmacji (lub wedle jakiejś tajemniczej dalmatyńskiej receptury), mogło się przydać: wszy i pluskwy dokuczały więźniom we wszystkich wielkich skupiskach, gdzie kąpiel nie była możliwa. Towarzyszył im wieczny, przyrodzony, zdałoby się, smród. Jeśli puste, mogło być pojemnikiem na najcenniejsze z cennych przedmiotów: odrobinę machorki, jakąś maść, pieniądze (ale skąd?), niewielkie zdjęcie żony i syna. Ich nigdy już nie zobaczył.

Więc cały ten klucz do mojego przyjaciela, który latami wkładał mi do głowy, a więc literatura jako więź wybrana, wobec obszarpanego pudełeczka obracał się w proch i już nie był taki przydatny. Pewniki straciły całą swoją moc: to ten biedny przedmiot rodem z przeszłości łączył go z tym, co nękało go przez niemal całe dorosłe życie, wielką zadrą Zagłady.

Podobne uczucie dotykania przedmiotów biednych, niedookreślonych towarzyszą mi podczas oglądania, trudno powiedzieć, dokumentacji czy kreacji Łukasza Trzcińskiego z Nowej Huty. Najmłodsza dzielnica Krakowa, fizycznie nieodległa, odpychana jednak za sprawą swojej robotniczej tożsamości, stała się niezauważalnie, na oczach wszystkich, zabytkiem i pomnikiem. I to niejednokrotnym: jest monumentem planistycznym, z licznymi wyspami wspaniałego modernizmu, jest zabytkiem jako przeżytek socjalistycznych dążeń, jednocześnie jako bastion robotniczego gniewu. Można wydłużać tę listę, nie warto: od dawna nurtuje mnie jedno pytanie, a dotyczy ono wiecznego odnawiania, przystosowywania się do potrzeb współczesności. Niebawem zapewne trudno będzie znaleźć mieszkanie w którym zachowały się oryginalne szafki ścienne, meble kupione przez pierwszych właścicieli, żyrandole przenoszące w odległą już dziś epokę. Taki jest los wszystkich zabytków architektury.

Jest jednak w tej dzielnicy jeszcze inna historia, mniej dostrzegalna, bo na porządku dnia codziennego: historia przeistaczania się. Najpełniej mówią o niej śmietniki, pełne najrozmaitszego szajsu, pozostałości po remontach, po generalnych porządkach, po wszelkich przemianach na małą skalę. To nie jest temat dla muzeów (sądzą muzealnicy) ani dla historyków (uważają historycy). Jedni i drudzy będą żałować: esencję wiedzy o wszystkich erach obecności człowieka na Ziemi czerpie się pełnymi garściami z dołów kloacznych i śmietników. Zanim pojawiło się pismo, były odchody, z nich płynie nauka o roślinności, o spożywanym mięsie i nabiale; a także o chorobach ciała. Doły kloaczne to skarbnica przedmiotów godnych pogardzenia, rozbitych misek, drobnych, które wypadły z kieszeni, pękniętych fajek. Utopić szambie: oto godny koniec przedmiotów nieważnych. Blaszane pudełeczko po Prawdziwym Dalmatyńskim Proszku mogłoby się z łatwością w kloace znaleźć.

Takich właśnie obiektów szuka w śmietnikach Nowej Huty Zofia Karnasiewicz z Domu Utopii: od zupełnie bezwartościowych po cuda rzemieślniczej zmyślności: jak ten fotel na kółkach obity dwukolorową imitacją skóry, toporny w budowie, boleśnie parzący w tyłek przy gorących dniach; zachwyca mnie, że ktoś dojrzał cały ładunek ekspresji w tym strzępie linoleum, bardzo powszechnej od lat siedemdziesiątych, jak mi się wydaje, wykładziny podłogowej imitującej, jakżeby inaczej, drewniany parkiet. Jakiś szalony artysta wyrysował na sraczkowatej wykładzinie klepki i słoje drewna. Widać na czym się wzorował: na jedynej dostępnej mu rzeczywistości, w której wszystko było wykonane w PRL. Odrysował bowiem parkiet z krótkich, malutkich klepek, układany w kwadracik, a nie klepkę dłuższą i szerszą układaną w jodełkę, z lepszego drewna: ona należała do zamierzchłej przeszłości, przedwojennego świata. Erzac dywanu dawał erzac parkietu, biedaparkiet, o którym marzyć mógł chyba jedynie człowiek uformowany w tamtej rzeczywistości. Linoleum zdarto z podłogi jak skórę albo korę brzozy: brzoza też tak nierówno schodzi, strzępi się na końcach. I jeszcze ten podły klej, szary nienaturalną szarością. Jedyny łącznik z tu i teraz: szeroka biała taśma klejąca, którą niechlujnie przewiązano niechciany rulon śmiecia.

Kolejna fotografia: Niewielki zielony kwadracik z białym napisem: Tytus Izdebski Historia Polski cz. II (966-1945). I wydawca: Wydawnictwo Veda. W naszym mieszkaniu jest zbyt wiele książek, przewalają się wszędzie, a ja nigdy o tym wydawnictwie nie słyszałem, tym bardziej o tytule. Jako pierwsze pojawia się w Internecie ogłoszenie z serwisu olx.pl, tego, który odgrywa niechcianą rolę gorszego, śmietnikowego. Dwie osoby pragną się pozbyć książki Izdebskiego, w obu wypadkach okładka jest wielokrotnie załamana, jakby ktoś ją specjalnie stłamsił. Sprawa się wyjaśnia: Historia jest taka gruba i często zniszczona, bo każdy z jej boków liczy zaledwie pięć i pół centymetra; to egzaminacyjna ściąga. W sprzedaży są jeszcze Chemia i Matematyka, autor zachęca do ich kupna gratisem, Atlasem świata, nieco większym, ma ponad siedem centymetrów. Veda nie chwali się tymi osiągnięciami na swojej stronie: z oferty widać, że książkę może u nich opublikować niemal każdy, i tylko w początkowej fazie istnienia wydawnictwo mogło lokalnie zasłynąć z oferty varsavianistycznej. W ostatnim czasie zajmuje się głównie przejadaniem pieniędzy samorządowych i publicznych, obstawia wszystkie rocznice, obchody, a jej projekty są akceptowane. Znają się na Paderewskim, na Karskim, na Banku Polskim i na Sienkiewiczu. W maleńkim przedmiociku sfotografowanym na rudawym tle streszcza się historia polskiego kapitalizmu, który zyskał u nas osobliwy koloryt miejscowy: nie ma przekonań, w razie potrzeby zna się na wszystkim jednocześnie, nikomu nie odmawia i za pieniądze produkuje śmietnikowe odchody.

Na czerwonoróżowym tle pręży się giętko widelec: w ostrym świetle widać, jak wiele przeszedł, znaczą go rysy, a jeden z czterech jego zębów wygiął się niebezpiecznie do przodu. Taki widelec staje się destruktem, stąd zasłużony odpoczynek w altanie śmietnikowej. Co trzeba robić widelcem, żeby wygiąć mu ząb? Nie mam pojęcia, w każdym razie musiało być to coś

niezgodnego z instrukcją obsługi. Nie zrobiły mu tego usta, to więcej niż pewne. Ten widelec jest zadaniem dla domorosłego Sherlocka, nie brnę w ten zaułek. Wybieram jasną uliczkę: sporo ponad pół wieku temu Jerzy Lewczyński, wybitny polski fotograf i artysta, wybrał sobie podobnie zajęcie do tego, którym się para przywołana tutaj autorka wykopalisk: zajął się przedmiotami biednymi. Jednym z moich ulubionych zdjęć z tej serii jest cały zestaw takich widelców połamanych, powyginanych, łyżek przerobionych na noże. Wygląda to jak dokumentacja stołówki pracowniczej z najgorszego horroru. Jej klienci musieli się mordować nawzajem za pomocą klinicznego cięcia ostrą jak szkło łyżką, zabijać widelcami, których wielokrotne ostrze zatrzymywało się na tkance kostnej i dopiero w starciu z nią ulegało zagięciom. Oto, gdzie odsyła przegięty elegancik Trzcińskiego: do serca polskiej fotografii awangardowej.

Wreszcie oparcie polskiej myśli biurowej i biznesowej, jakże konieczny i pełen zalet neseser. On też wylądował na śmietniku Historii, którym jest również niewątpliwie cała Nowa Huta jako idea. (Ten śmietnik żyje i ma się dobrze). Neseser niegdyś nęcił powabem półmatowego wykończenia, ukrywając pod nim marzenie o skórze; tymczasem wystarczyć musiał zwykły plastik. Całkiem jest zgrabny, muszę przyznać, ergonomiczny i doskonale odpowiada od dawna przeszłej modzie. Zbudowany na kątach prostych, kanciasty, choć robi ma lekko zaoblone. Jego wiek zdradza biała niegdyś nalepka LOT POLISH AIRLINES, dziś już pożółkła, z bardzo ładnym, ale od dziesięcioleci nieaktualnym logotypem: witajcie, słodkie (jak dla kogo) lata siedemdziesiąte, miałem, was, dzwony, cały byłem odziany w elastik z Zakładów Odzieżowych „Odra” i z pokątnego importu z Socjalistycznej Republiki Węgierskiej. Zdradza go także liternictwo, rączka, tandeta. To musiał być kapitański neseser, idę o zakład. Nic tu pewnego, czysta konfabulacja: tym razem ze śmietnika snują się historie, a nie zwyczajowy smród. Tak wolę.

Trzciński wolał nadać swoim zdjęciom kształt lunetowej czy mikroskopowej wizji: patrzymy okiem jakiegoś okularu, nie bardzo wiadomo jaki jest rzeczywisty rozmiar artefaktów. Zmienne kolorystycznie tło wpisane jest w okrągły wizjer, poza nim widoczne jest czarne passe-partout, okrągłe oko z wizją przedmiotu ma rozmyte brzegi: ten zabieg skupia wzrok na przedmiocie, zabiera mu pole obrazu, ale oddaje pole skupienia. Można to nazwać sprytną sztuczką, która jest jednak zgodna z zasadami widzenia: nasze oko postrzega całość, w każdym jej detalu, uwaga wyławia jednak to, co szczególnie interesujące. Przedmioty widnieją na zdjęciach pojedynczo, jak w portrecie: jest tylko ich osobowość. Godna tylko śmietnika, zdawało się ich poprzednim właścicielom; godna całej, niezmąconej uwagi, odpowiada Trzciński.

Jego zdjęcia najbardziej przypominają wczesne fotografie mikroskopowe i fotografie obiektów niebieskich. Nic w nich nie przypomina dzisiejszej fotografii mikroskopowej czy obrazów dostarczanych przez potężne teleskopy zawieszone w kosmosie. Przywykliśmy do zabarwionych specyficznie, nieco dyskotekowych w naturze przedstawień tkanek, komórek rakowych, odległych o lata świetlne konstelacji czy, jak ostatnio, czarnej dziury. Trzciński powiada: wróć, kieruje nasz wzrok ku radosnym eksperymentom z fotografią mikroskopową, przedstawień skrzydła muchy, przekroju mięśnia. One też, jak na jego fotografiach, pozbawione były kontekstu, w sepiowanej, brązowawej powierzchni zdjęcia otwierał się jasny okular wizji. Współczesny autor nie posuwa się do bezpośredniej kopii tamtych zdjęć, zachowuje ostry kolor tła, dobieranego dowolnie. Jednak za każdym razem jego kolor kontrastuje z przedmiotem marnym, skazanym na nieistnienie, rzeczą pozbawioną wartości i godności służebnej.

Gdzie inni dostrzegają śmietnik, jednostka wyławia zagmatwane sensy. Nie ma tu mowy o wyższości jednostki nad innymi, jedynie o większej, bardziej natężonej uważności, wypadkowej chęci i specyficznego spojrzenia na świat. Metalowe pudełeczko po proszku na pchły i wszy, przedmiot zdawałoby się wstydliwy, rośnie do symbolu rodzinnych więzów, obrasta w nigdy nieopowiedziane historie, a one pęcznieją. Ojciec wybrał milczenie, które miało chronić: syn wolałby wiedzieć. Śmietnikowe wizje nowohuckich historii to podobny przypadek: wyrzucając stare linoleum z mieszkania, zdajemy się mówić, że tamtego wstydliwego pokrycia podłogi nigdy nie było, zawsze była ta puszysta wykładzina, ten podłogowy panel czy ta dębowa klepka. Unicestwiamy historie, zamiast je przechowywać, stawiamy milczenie ponad opowiadaniem, koniec nad wiecznym początkiem. (Przypomina to historię gotyckiego wyposażenia kościoła uniwersyteckiego w Wilnie: na kilkudziesięciu furach wywieziono je do spalenia, kiedy nastała moda na barok).

Historia Nowej Huty to też przewaga nowego myślenia, które wybierało przemysł ciężki i stawiało je ponad orne pola i wioski. Za wszelką cenę. Na śmietnik historii poszły pokolenia wiejskiej przynależności nowych mieszkańców dzielnicy, którzy, jak się okazało po latach, stworzyli społeczność niejednorodną, ale homogeniczną zarazem, silnie związaną z miejscem zamieszkania.

(A my na zawsze skazani jesteśmy na czytanie przeszłości z dołów kloacznych i wysypisk).


Create a website or blog at WordPress.com